Artykuł pochodzi z: Budujemy Dom 09/2005

Pomiędzy dwoma ogrodami

W słoneczne dni przytulny ganek wsparty na drewnianych słupach ma w sobie coś z klimatu południa EuropyKorzeni tego młodego wiekiem, bo niespełna jednorocznego domu należałoby szukać w czasach, kiedy jego właściciele nosili jeszcze dziecięce ubranka. Choć oboje wychowali się w blokach, ich wyobraźnią od lat władał archetyp domu rodzinnego –...
W słoneczne dni przytulny ganek wsparty na drewnianych słupach ma w sobie coś z klimatu południa Europy

Korzeni tego młodego wiekiem, bo niespełna jednorocznego domu należałoby szukać w czasach, kiedy jego właściciele nosili jeszcze dziecięce ubranka. Choć oboje wychowali się w blokach, ich wyobraźnią od lat władał archetyp domu rodzinnego – tego, do którego wraca się z najdalszej podróży, by spotkać w nim bliskie osoby i przeżyć najważniejsze chwile.

Podobno już jako przedszkolak Piotr kategorycznie oświadczył mamie, że nigdy nie zamieszka w bloku; będzie miał dom – i kropka. Dorota w swoim pisanym we wczesnej młodości pamiętniku, pod hasłem "moje marzenia", odkryła niedawno ze zdziwieniem wpis: żebym miała mały domek z ogródkiem. Mogłoby się wydawać, że dzieci rzadko zaprzątają sobie głowy takimi problemami. A jednak...

 

Marzenia marzeniami, wielkopłytowa rzeczywistość z czasów wczesnego Gierka nie nastrajała do dyskusji i planów dotyczących budowania. Perspektywa zamieszkania we własnym domu wydawała się wówczas tak abstrakcyjna, że w naszych rodzinach nie poruszało się nawet tego tematu – twierdzą oboje.

 

Pierwsze lata małżeństwa przemieszkali u mamy Doroty, na warszawskich Sadach Żoliborskich – kameralnym zielonym osiedlu, uważanym dziś przez niektórych za kultowe, a w każdym razie wzorcowe pod względem skali zabudowy i sposobu zagospodarowania przestrzeni. Po pewnym czasie udało im się kupić wygodne (64 m2) mieszkanie spółdzielcze. W tym miejscu wkroczyli nieodwołalnie na „ziemiański” szlak, mieszkanie było bowiem na parterze i miało własny ogródek. Nie braliśmy w ogóle pod uwagę któregoś z pięter. Założeniem był parter z ogródkiem lub – ewentualnie – ostatnie piętro, pod warunkiem, że będzie można zaadaptować poddasze. Słowem – namiastka domu w budynku wielorodzinnym. Z faktu, że trafił się właśnie parter, szczególnie zadowolona była Dorota, która kocha kwiaty, a opiekując się nimi doskonale odpoczywa. Oboje zresztą dobrze czują się wśród zieleni, z tym zastrzeżeniem, że Piotr zwalcza hegemonię roślin; przeszkadzają mu doniczki szczelnie zastawiające parapety, gdyż odbierają wnętrzu światło i zasłaniają widok. "Przyblokowy" ogródek wydawał się więc idealnym kompromisem. Jednak po pewnym czasie nawet tu kwiaty okazały się silniejsze. Po dwóch latach wszystkie okna były tak zastawione – wspomina Dorota – że ja, która mam wręcz obsesję na punkcie prywatności, nie powiesiłam w nich ani jednej firanki. Nic dziwnego, że mieszkanie od początku traktowane było jako etap przejściowy.

 

Siła intuicji

 

Podczas gdy mglisty zamiar znalezienia działki przeistaczał się w silne postanowienie, w życie Doroty i Piotra wkroczył trzeci ważny uczestnik wydarzeń – Jaś. Planów nie zmieniono, zmianie uległ jedynie sposób ich egzekucji; odtąd wyszukiwaniem i wstępną selekcją Piotr musiał zajmować się samodzielnie. Było co oglądać, zwłaszcza że pierwotny obszar zainteresowania został zakreślony bardzo szeroko: od Stanisławowa (kierunek wschodni), aż po Izabelin i Laski (północny zachód). Poszukiwania trwały długo; wszak działki to nie ziemniaki – każda jest inna, większość ma ukryte wady, niektóre – zalety (choć te zwykle są natarczywie eksponowane). W okolicy, która szczególnie przypadła im do gustu, na przeszkodzie stanął gminny normatyw – minimalny rozmiar parceli pod zabudowę określono tam na 1200 m2, co w połączeniu z wysoką ceną gruntu dawało dość astronomiczny efekt. Gdy udało się wreszcie znaleźć mniejszy, ładny kawałek ziemi ze starego podziału, okazywało się, że jego zagmatwany status prawny mógłby zniechęcić najwytrwalszych. Kolejna działka marzeń – tym razem z linią wysokiego napięcia – spełniała wprawdzie wszelkie prawne wymogi bezpieczeństwa, jednak telefon komórkowy 50 m od jej granicy padał i nie dawał znaku życia.

W nasłonecznionej jadalni brakuje jeszcze wprawdzie lamp, jednak rośliny mają już swoje miejsca.
Niewielka lecz funkcjonalna kuchnia.
Pomiędzy salonem a holem rodzaj architektonicznego żartu - "niepoważna" ścianka luksferów z kolorowymi wstawkami.

Piotr cierpliwie przeczesywał sterty ogłoszeń i wykreślał pozycję po pozycji, fatygując zajętą małym Jasiem Dorotę jedynie do "przypadków", które pomyślnie przeszły wstępne testy. Gdy wreszcie pokazał żonie dwie podobne, usytuowane niemal po sąsiedzku, 800-metrowe działki, położone pomiędzy korytem Wisły a Kampinosem, obie w tej samej cenie – jedną uzbrojoną w pełne media, drugą zaś kompletnie surową – na tej drugiej właśnie w Dorocie niespodziewanie odezwała się intuicja. Stanęłam na tym gołym polu i nawet szczególnie się nie rozglądając, bez zastanowienia powiedziałam: no dobrze Piotrek, to ta. Myślał, że żartuję – w ten sposób nie podejmuje się przecież decyzji. A mnie ta działka ujęła od chwili, kiedy postawiłam na niej pierwszy krok. Kolejne wizyty potwierdzały słuszność instynktownego wyboru. Za którymś razem z jednego ze stojących nieopodal domów wysypała się gromadka dzieci i niespodziewanie Dorota z Piotrem – całkiem tu przecież nowi – usłyszeli: dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry..., co uznali za przejaw i dowód wysokiej kultury lokalnej.

 

Nie ma to jak Bob

 

Tak pojawił się grunt pod budowę. Należało się śpieszyć – Jaś kończył właśnie 9 miesięcy, a ówczesny minister finansów straszył likwidacją ulgi budowlanej. Dziś inwestorzy śmieją się, że niezależnie od politycznych antypatii, są mu winni wdzięczność – to dzięki niemu budowa, którą planowali rozpocząć później, ruszyła wtedy z miejsca. Na szczęście kwestia projektu była już w owym czasie szczegółowo rozpracowana. Po wykupieniu wszystkich możliwych katalogów i uzgodnieniu priorytetów zdecydowali się na połączenie dwóch podobnych do siebie, gotowych projektów jednego autora. Pierwszy z nich spełniał założenia dotyczące domu (salon, jadalnia, kuchnia i mały gabinet na parterze, cztery sypialnie na poddaszu, a wszystko to upakowane w ok. 180 m2), w drugim zaś znaleźli dwustanowiskowy garaż. Zdaniem Piotra, ładowanie olbrzymich pieniędzy w budowę po to, by później odśnieżać i skrobać samochód, byłoby pozbawione sensu.

 

Obojgu odpowiadała prosta, oszczędna architektura budynku. To upodobanie datuje się jeszcze z okresu studiów – spędzili wówczas pół roku w Szwecji, pracując m.in. w IKEA i chłonąc dobre skandynawskie wzorce. Widzieliśmy tam wiele najrozmaitszych domów i wnętrz, które w porównaniu z ówczesną polską rzeczywistością zachwyciły nas prostotą formy i doskonałymi rozwiązaniami funkcjonalnymi – wspomina Dorota.

 

Jesienią 2001 r. niemal na wyścigi wystąpili o pozwolenie na budowę, po czym „rzutem na taśmę”, kupując materiały za resztę oszczędności, wylali fundamenty. W dzienniku budowy pojawił się tym samym pierwszy wpis; pozostawało czekać na przypływ gotówki i słodkie chwile odliczeń podatkowych.

 

Do budowy przystępowali nie mając żadnego praktycznego doświadczenia, zatrudnili więc inspektora nadzoru, który monitorował prace w strategicznych momentach. Stan surowy wznosiła jedna firma pod wodzą pana Mariana, który przez Jasia dość szybko został obdarzony przydomkiem Bob Budowniczy. Jedna z niewielu ingerencji inwestorów nastąpiła podczas murowania ścian. Piotr – z wykształcenia i zawodu matematyk – przyglądając się z niepokojem, jak robotnicy docinają bloczki Porotherm na brzegach ściany, stwierdził, że da się tego uniknąć, wyliczając elementy tak, by za każdym razem wykorzystać szczelne połączenie na pióro i wpust. Wprawdzie, jak się później okazało, ekipa działała w zgodzie ze sztuką budowlaną, niemniej jego logiczne inżynierskie podejście zaskarbiło mu szacunek kierownika budowy.

 

Pan Marian sprawnie organizował i nadzorował prace. Większe zamówienia inwestorzy składali w hurtowni osobiście, w drobiazgach polegali na Bobie, który odwzajemniał zaufanie uczciwością i skrupulatnością, przedstawiając kwity na każdą śrubę i papiak. Uniknięto dzięki temu paraliżującego absurdu formalistyki, kiedy to szef budowy wstrzymuje prace i wzywa inwestora, bo zabrakło 12 gwoździ albo 3 metrów kabla. Znamy takie historie z opowiadań sąsiadów – zapewnia Dorota – Na samą myśl, że można działać w ten sposób, ogarnia nas rozbawienie.

W jasnej, przestronnej sypialni gospodarzy główną rolę gra piękne, robione na zamówienie łóżko z litego drewna.
Gdy wygasa kominek, życie towarzyskie przenosi się do oranżerii.

Więcej emocji

 

Montażem instalacji zajmowały się odrębne firmy, z założenia jednak polecane przez kierownika budowy. Autorami pierwszej skuchy okazali się hydraulicy rozprowadzający sieć wodno-kanalizacyjną. Sprawność ich działań budziła uznanie, opuszczali więc budowę w atmosferze obopólnego zadowolenia. Tyle, że o jednym pionie – może nie kluczowym, ale równie ważnym jak każdy inny – po prostu zapomnieli. Problemowi udało się zaradzić, prowadząc rurę nie w ścianie, lecz przy niej. Do dalszych prac trzeba było jednak – z oczywistych względów – szukać nowego hydraulika.

 

Kolejne silne wrażenia nie dały na siebie długo czekać. Niespodziewanie, podczas pobytu rodziny poza miastem, Piotr odebrał dramatyczny telefon od sąsiada: U pana się pali! I mimo że pędząc wtedy z odległości ponad 100 km na budowę, pobił przypuszczalnie życiowy rekord prędkości, dom tak naprawdę uratował ów sąsiad, wzywając natychmiast straż. Spłonęła niepodłączona (!) skrzynka elektryczna, którą przechowywali w garażu, wypełnionym po sufit drewnianymi europaletami. Strażacy na szczęście zdążyli zapobiec katastrofie. Początkowo podejrzewaliśmy, że nasi elektrycy w jakimś niejasnym celu podłączyli skrzynkę i wywołali zwarcie. Jednak wezwany na miejsce rzeczoznawca bezdyskusyjnie stwierdził, że skrzynka nie była podłączona. Po prostu ją podpalono. Prawdopodobnie lokalny boss od kabli w ten subtelny sposób dawał do zrozumienia, że zatrudniono nie tę ekipę.

 

Nie był to koniec „energetycznych” problemów. Wewnętrzną instalację elektryczną wykonano w dwóch podejściach. Wariant pierwszy, na modłę oszczędną, nie zyskał aprobaty inwestora. Wchodzę do domu, rozglądam się, a na sufitach... pajęczyna – wspomina Piotr. Fachowcy uzyskali ten malowniczy efekt, prowadząc kable na skróty; w ten sposób oszczędzali i własny czas, i materiał. Skończyło się nie po ich myśli; musieli rozebrać artystyczną sieć i okablować dom na nowo.

 

W międzyczasie dach pokryto cementową dachówką Braas w naturalnym miedzianym kolorze, która musiała zastąpić wymarzoną, lecz bardzo kosztowną ceramiczną karpiówkę.

 

Ogród na lato i zimę

 

Inwestorzy są zadowoleni, że udało im się uniknąć zmian w trakcie budowy. Z elementów, których na tym etapie nie planowali, pojawił się jeden, za to ważny – ogród zimowy. Wnętrze, zrodzone z miłości do roślin, pozwala obcować z nimi przez okrągły rok, a także – póki co – zastępuje w pewnym stopniu zieleń, której na działce jest na razie niewiele. Od początku wiedzieliśmy, że będziemy chcieli kiedyś go dobudować. Przesądził rachunek ekonomiczny – tańsza okazała się inwestycja jednoetapowa. Obojgu zależało przy tym, by uniknąć wrażenia doklejonej do ściany szklarni. Oranżeria nie przypomina zatem ogrodów systemowych; to raczej rodzaj werandy – jasny, przeszklony salonik o indywidualnym wyrazie, przykryty tradycyjnym dachem. Znajoma projektantka wnętrz naszkicowała koncepcję, a adaptujący projekt architekt w twórczy sposób dopracował pomysł. Dzięki temu oranżeria, usytuowana na tyłach domu – stanowiąca rodzaj kontynuacji, a zarazem odbicia drewnianego frontowego ganku – stała się integralnym elementem kompozycyjnym elewacji. Bryła budynku zachowała właściwe proporcje, zyskując przy tym na lekkości.

 

W chwili podjęcia decyzji o jednoetapowej realizacji ściana domu już stała, trzeba więc było wybić rozległy otwór, ogród miał bowiem w naturalny sposób łączyć się z salonem. Piotr postawił przy tym jeden, wydawałoby się prosty warunek: drzwi muszą być przesuwane, a próg całkowicie ukryty w podłodze. Chodziło o to, by oba wnętrza stanowiły spójną, niepodzieloną przestrzeń. Wymóg ten okazał się niełatwy do spełnienia. Z drzwiami rozsuwanymi nie było oczywiście problemu, pod warunkiem, że... będzie próg. Inwestorska dociekliwość pomogła jednak znaleźć rozwiązanie: zatrudnili firmę instalującą drzwi w wielkich obiektach handlowych. Po prostu drzwi supermarketowe. I takie też są u nas – śmieją się oboje. Niestety, najatrakcyjniejszy wariant – podwójna hartowana szyba bezramowa – odpadł ze względu na koszt. Za tę cenę mogliby postawić drugą oranżerię.

 

Wnętrze jest słabo ogrzewane – niewielkim grzejnikiem i fragmentem podłogówki – a wentylowane za pomocą dwóch kominków. Zimą temperatura nie spada w nim poniżej 15°C. Panuje tu przyjemny rekreacyjny klimat, a królują rzecz jasna kwiaty.

Koniec i... nowy początek

 

Etap wykańczania domu przebiegał powoli, ale bez zakłóceń. Drobnych problemów przysparzała kolejnym ekipom założona po pożarze instalacja alarmowa. Jednemu z robotników czujka przeszkadzała przy montażu płyt gipsowo-kartonowych; cóż prostszego – wziął śrubokręt i odkręcił. Inny, specjalista od hydrauliki, beztrosko podgrzewał palnikiem podłączoną bezpośrednio pod czujką rurkę. Regularnie jazgoczący alarm stanowił więc coś na kształt dźwiękowej informacji o systematycznym postępie prac.

 

Zdarzały się i milsze niespodzianki. Dorota i Piotr do dziś z sentymentem wspominają właściciela firmy stolarskiej, autora aranżacji nagradzanych przez pisma wnętrzarskie, który zaskoczył ich niecodziennym podejściem do klienta. Zamówili u niego zabudowę kuchni, nie planując niczego więcej ze względu na koszty. On jednak stwierdził, że doda „w pakiecie” obudowę wanny z forniru tekowego i pełne wyposażenie sypialni (system garderobianych szaf, podwójne łóżko, komodę i szafki nocne). Zapłacicie, kiedy będziecie mogli – zakomunikował, po czym podzielił się z nimi swoją biznesową dewizą: Wyspany i wypoczęty klient więcej zarobi, więc i szybciej zapłaci. Zyskamy wszyscy.

 

Budowa trwała trzy sezony. Ostatnie lato powitali jako bezdomni, mieszkanie udało się bowiem sprzedać w dwa tygodnie od anonsu w prasie. Przez kilka tygodni, częściowo rozparcelowani, „szwendali się” z plecakami – a to po działce rekreacyjnej rodziców, a to po ich opuszczonym mieszkaniu. Na szczęście tułaczce sprzyjała wakacyjna pogoda. Pod koniec września, po dokręceniu ostatnich kontaktów zamieszkali wreszcie u siebie.

 

I to było to. Widoki z okien na puste jeszcze fragmenty pól, gęsto porośnięte łąkowymi kwiatami, mili sąsiedzi za płotem, a zimą długie przesiadywanie przy kominku. To prawda, że ogień ma magiczną moc – mówi Dorota – W bloku wszystkie imprezy kończyły się wokół kuchenki gazowej – tej namiastki paleniska. Dziś mają swój prawdziwy ogień, który przyciąga jak magnes. Przestaliśmy tu oglądać telewizję; nawet Jaś odwykł od ruchomych obrazków.

 

Dom spełnił ich najważniejsze marzenie – czas płynie tu wolniej, a każda chwila ma swój smak i znaczenie. Po kolejnym przepracowanym w mieście dniu spotykają się w nim z poczuciem, że to co najciekawsze dopiero się zaczyna.

Agnieszka Rezler

Pozostałe artykuły

Prezentacje firmowe

Poradnik
Cenisz nasze porady? Możesz otrzymywać najnowsze w każdy czwartek!