Ale Barbara i Kazimierz są socjologami, nauczycielami akademickimi – dużo pracują w domu. Gdy chłopcy podrośli, cztery pokoje przestały wystarczać; jednego wyraźnie brakowało.
O budowie nie myśleli – Barbarze, wychowanej w przedwojennym domku na Bielanach, wystarczyły wspomnienia remontów i usterek, z jakimi latami borykał się jej tata. Szybko znaleźli więc ponad 100-metrowy apartament w rosnącym niedaleko osiedlu i równie szybko... zrezygnowali.
Elewacja frontowa. Jabłonka przy oknie jadalni dogorywała przez kilka sezonów. Rok temu, pod groźbą wycięcia, odżyła i zaowocowała, jak nigdy dotąd. |
Słona cena za metr kwadratowy surowego betonu z grzejnikami, dopłata za podziemny garaż i monstrualna danina za comiesięczną ochronę składały się na kwotę, za którą z powodzeniem można by kupić wygodny dom, zostając z całkiem sporą sumką na jego wyposażenie.
Niestety, gotowe domy mają to do siebie, że wykreowała je cudza wyobraźnia; trudno znaleźć taki, który spełni potrzeby, marzenia, a do tego zmieści się w budżecie. Meandry poszukiwań zaprowadziły więc rodzinę prosto do własnej działki.
Znaleźli ją zimą, na północ od Warszawy, gdy gruba warstwa śniegu miłosiernie maskowała niedoskonałości grząskiej gliniastej drogi dojazdowej. Podkreślała za to niebywale urodę dwóch starych czereśni. Ośnieżone korony ocieniały pół parceli i to one właśnie postawiły kropkę nad „i”.
Rozmiary starego sadu – 900 m2 – zmusiły inwestorów do rezygnacji z idei rozłożystego domu parterowego. Projekt foremnego budynku z poddaszem powstał w biurze nieżyjącego już Jerzego Sokołowskiego, architekta chętnego do współpracy, choć przywiązanego – jak każdy artysta – do własnych koncepcji.
Dochodzenie do kompromisu bywało trudne, tym bardziej, że musieliśmy poszukiwać go także między sobą – wspomina Barbara, której z racji temperamentu i usposobienia przypadła w negocjacjach rola złego policjanta. Jakiś czas trwały spory o bryłę czy o okna; główna idea, na której szczególnie zależało Kazimierzowi – wnętrza otwartego, dającego przestrzenny oddech – została szczęśliwie zachowana.
Prima aprilis!
Pomysł był prosty: dom buduje pod klucz sprawna firma pod okiem fachowca, a my w tym czasie w spokoju pracujemy i zajmujemy się kreacją pomysłów aranżacyjnych – szukamy tych wszystkich kafelków, podłóg i kranów – wspomina ze śmiechem gospodyni, która jako „zła policjantka” od początku musiała wykazywać stosowną czujność. Dzięki jej uporowi zatrudnili niezależnego inspektora nadzoru, rezygnując z usług specjalisty poleconego przez dewelopera.
Tytułowa czereśnia; gdy zapada zmierzch, wśród starych konarów zapala się lampa, a w ogrodzie robi się bajkowo. Oświetlenie sędziwych drzew to pomysł gospodarza. |
Wykonawca zaczął z dużym impetem 1. kwietnia. I może warto było ten szczególny dzień przeczekać... Do czerwca roboty szły jak burza, nie licząc drobnych potknięć i niedoróbek, wychwytywanych na bieżąco przez kompetentnego i uważnego inspektora. W połowie miesiąca Barbara bez obaw zabrała synów na długie wakacje. Gdy wrócili pod koniec lipca, okazało się, że budowa zastygła, i to – bagatela – na etapie sprzed urlopu.
W damskich gumofilcach
Na gruzach pierwotnej idei należało szybko zbudować nową koncepcję. A raczej anty koncepcję: proces budowy i nadzoru musiał ulec zmianie. Na dokończenie stanu surowego, ułożenie instalacji i wykończenie wnętrz pozostały trzy miesiące! Trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce.Padło na Barbarę, która z racji trybu pracy mogła swobodniej manipulować czasem. Co nie znaczy, że miała go dużo. Każdą wolną chwilę w ciągu dnia poświęcałam organizowaniu ekip i przeczesywaniu hurtowni, a nocami czytałam o budowaniu – wspomina. A była jeszcze przecież rodzina: Piotr miał 12 lat, Dawid 7.
Z gąszczu większych i mniejszych problemów szybko wyłoniły się dwa podstawowe. Po pierwsze, sezon dobiegał końca i rynek wykonawczy był kompletnie opustoszały.
Gabinet pana domu; do małego narożnego biurka z warszawskiego mieszkania stolarz zgrabnie dorobił wygodną resztę. |
Na sakramentalne pytanie: „Kiedy przyjedzie mąż?” Barbara zwykle odpowiadała: „Nigdy, ponieważ budową, na którą mąż zarabia, zajmuję się ja”. Dla robotnika-tradycjonalisty taka odpowiedź była nie do przyjęcia.
Pozostawał spryt, urok osobisty i maska „słabej kobiety w opresji”; prawdopodobnie to one pozwoliły doprowadzić proces budowy do końca. Na szczęście Barbara coraz częściej spotykała na swojej drodze kobiety: szefowe firm, właścicielki składów budowlanych... Z nimi znacznie łatwiej było dojść do porozumienia.
Kawałek po kawałku
Rozgrzebaną więźbę dokończyli górale, ściągnięci niemal dosłownie z innego dachu. Pracowali bardzo sprawnie, tyle że klęli przy tym w żywy kamień partactwo poprzedników i rozrzutność zleceniodawców. Pani, na co wam taka potęga? – lamentowali – Połowę tych słupów to mozna wywalić, belecki dać cieńse... A krokwie przenizać na pół i bedzie piknie! Ale Barbara była nieustępliwa: ma być tak, jak w projekcie! Dzięki temu dach nie ugina się dziś pod naporem ciężkiej dachówki cementowej Braas.
Potem było już dramatyczne sztukowanie i fastrygowanie pod presją czasu. Wspaniały dekarz, obłożony zleceniami na najbliższe dwa lata, został cudem wyłowiony z zakonu, w którym łatał dach – mnisi nie zgromadzili na czas materiałów. Zadzwoniłam do niego z polecenia znajomych dosłownie w ostatniej chwili – wspomina Barbara – Miał właśnie odzywać się do swojego kolejnego „planowego” klienta.
Na szczęście okazał się wrażliwcem: ujęło go dramatyczne kobiece wezwanie, poparte malowniczym trzepotem rzęs. Przyjechał i lukarny otynkował, wymuszając tylko na właścicielce umowę gwarantującą, że w kolejnym sezonie zostanie zatrudniony do tynkowania ścian zewnętrznych. Przez rok umowa jednak zwietrzała: gdy przyszedł czas na ściany, tynkarz wykręcił się sianem, czyli – tradycyjnie – brakiem czasu.
Długo nie zabawili na budowie specjaliści układający instalację grzewczą. Ledwie zaczęli, Barbara nakryła ich na spawaniu miedzianych rurek tuż pod gołą krokwią. Wycofywali się w poczuciu niezawinionej krzywdy: co to w końcu komu szkodzi, że się belka trochę osmali? Na tej budowie nie mieli jednak czego szukać lekceważący zasady bezpieczeństwa ignoranci, i nie tylko oni. „Szefowa” z hukiem zwalniała alkoholików, brakorobów i amatorów permanentnych zaliczek, wiedząc, że wbrew pozorom jest to jedyny sposób na wygranie walki z czasem.
Twarde kryteria przyniosły efekty. Mimo drakońskiego terminu i nieplanowanego przejścia z systemu deweloperskiego na metodę gospodarczą, inwestycję zamknęli z niespełna miesięcznym poślizgiem. Cóż to znaczy w porównaniu z wielomiesięcznymi opóźnieniami, wrośniętymi do głębi w polską normę...
Na czereśnie!
W centrum poddasza, w miejscu planowanego pokoju, pozostawiono otwartą przestrzeń do pracy – trochę egzotyczną, trochę eklektyczną. Oryginalny zestaw mebli to prezent Kazimierza dla żony. |
Z podobnych płyt zbudowano też ścianki działowe. Drogo? Niekoniecznie. Wystarczy znaleźć hurtownię gips-kartonów, która właśnie zwija manatki, a następnie wykupić niemal całe zapasy magazynowe za pół ceny.
Ta wodoodporność do niczego nie była nam potrzebna, ale same płyty owszem – śmieje się Barbara – Tradycyjne tynki schną przecież kilka miesięcy, a nam pozostały dni! W efekcie ściany są gładkie, a klimat we wnętrzach zdrowy; gips wchłania nadmiar wilgoci, a kiedy słońce zbyt mocno przypieka, chętnie ją oddaje.
Mieszka im się miło. Żałują dwustanowiskowego garażu, który przegrał konkurencję z rekreacyjną częścią ogrodu, a także niespełnionej idei przydomowej oczyszczalni ścieków; jej realizacja wymagała w tamtych latach większego areału. Cieszą się za to, że uniknęli poważnych budowlanych kataklizmów. Dom jest duży i wygodny – ma ponad 200 m2, a teren wokół niego coraz bujniej się zieleni.
Do niedawna ogród był polem cichych podchodów: Kazimierz walczył o każdy metr ulubionego trawnika, Barbara w konspiracji dosadzała nowe drzewka i krzewy. Ponieważ większość z nich bardzo ładnie się przyjęła, pani domu uzyskała wreszcie oficjalną zgodę męża na swoją ogrodniczą ekspansję. Oczywiście w granicach przyzwoitości.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler
Dodaj komentarz