Jest tam inżynierem do spraw rozwoju produktów. Nie ma co ukrywać... poznaliśmy się w firmie. Używając górnolotnych słów, można powiedzieć, że to ona nas połączyła. Mamy dwóch synów: pięcioletniego Maksymiliana i trzyletniego Aleksandra. Natomiast w styczniu spodziewamy się kolejnego potomka. Obraz byłby niepełny, gdybym nie wspomniała
o zwierzakach. Jest więc suczka Bella i kocica, która na pierwszym piętrze, gdzie mieszka mama, nazywa się Kawa, a u nas na dole Tekla lub też Czarna.
Poszukiwania
– Działki szukaliśmy od 2004 roku, to znaczy od czasu, kiedy urodził się nasz pierwszy syn – wspomina Maciej Mosiądz. – Doszliśmy do wniosku, że mamy już dosyć mieszkania w bloku i ustawicznych poszukiwań miejsc nadających się na spacery z dzieckiem. Niestety w obrębie Zielonej Góry trafialiśmy wprawdzie na ładne, ale dosyć drogie działki. Zaczęliśmy więc wyjeżdżać coraz dalej poza miasto. Znaleźliśmy kilka pięknych miejsc, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować.– Najbardziej bałam się tego, że na wiele lat zostanę kierowcą swoich dzieci, który dowozi je do przedszkola, szkoły... – dodaje Olga. – Mieszkanie w mieście ma sporo wad, ale ma również kilka zalet, o których nie można zapominać. W październiku 2005 roku kolega dał mi telefon do właściciela działek leżących na obrzeżach Zielonej Góry, w dzielnicy Jędrzychów. Zadzwoniliśmy pełni nadziei, ale okazało się, że jakoś nie możemy się dogadać. Żałowałam, bo dzielnica jest sympatyczna, spokojna oraz w pewien sposób odizolowana od miasta. Szukaliśmy więc dalej i robiliśmy to z coraz większą determinacją, gdyż w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że po raz drugi zostaniemy rodzicami.
Na szczęście... Jakoś nie do końca się zrozumieliśmy! Maciej poszedł do zupełnie innego biura niż to, które znalazłam w sieci. A tam trafił na świeżutkie ogłoszenie o sprzedaży działek na Jędrzychowie. Jeszcze tego samego dnia zjawiliśmy się tu, gdzie stoi dzisiaj nasz dom. Okazało się, że trafiliśmy do tego samego człowieka, który nam wcześniej odmówił. Dwa miesiące później, niemal tuż przed porodem staliśmy się właścicielami działki. I zaczęło się dużo dziać.
Projekt
Olga i Maciej nie zdecydowali się na gotowy projekt. Oboje zbyt dobrze wiedzieli, jaki ma być ich przyszły dom, aby udało się dopasować do tych marzeń coś typowego z katalogów.– W mojej głowie wszystkie funkcje oraz niuanse budynku były elegancko poukładane, ale za żadne skarby nie potrafiłam przelać tych wszystkich pomysłów na papier. Dlatego też szczegółowo wynotowałam owe wytyczne i przekazałam architektowi. A nie było tego wcale mało, bo aż pięć gęsto zapisanych stron. Moje notatki zawierały, między innymi, spis wszystkich pomieszczeń oraz ich funkcji, metraż, usytuowanie względem stron świata... Rozwiązaniem, którego nie znalazłam w gotowych projektach, było chociażby odpowiednie usytuowanie drzwi tarasowych. Zależało mi, aby jedne znajdowały się na korytarzu, blisko pokoju dzieci, a drugie w jadalni. Chciałam uchronić salon od nieustannej bieganiny.
Dzieci są bowiem wulkanami niespożytej energii, a nasi chłopcy doskonale tę prawdę potwierdzają. Potrafią wybiec do ogrodu, aby już po chwili wrócić po ulubioną zabawkę. A ponieważ w tym wieku łatwo zmienia się zdanie, w ciepłe dni ruch jest niemal nieustający. Architekt, człowiek z wieloletnim doświadczeniem, stwierdził że jeszcze nigdy nie otrzymał tak szczegółowych wytycznych do projektu. Laikowi mogłoby się wydawać, że lista oczekiwań sporządzona przez Olgę utrudniła mu pracę. Tymczasem okazało się, że w ciągu kilkunastu dni powstały dwie wstępne koncepcje.
– Początkowo marzyliśmy o domu parterowym, bez poddasza – mówi Maciej. – Jednak spełnienie wszystkich naszych oczekiwań spowodowałoby, że na trzynastoarowej działce zostałoby niewiele miejsca na ogród. A przecież nie po to chcieliśmy wyprowadzić się z bloku, żeby mieć trawnik wielkości chusteczki do nosa. Ogród to przecież najlepsze miejsce zabawy dla dzieci oraz odpoczynku dla dorosłych.
Marek Żelkowski
Zdjęcia: DEMASTUDIO
Zdjęcia: DEMASTUDIO
Artykuł w PDF: Dom wielopokoleniowy